poniedziałek, 17 października 2016

Rozdział XI

XI.

Nie miałam pojęcia ile wypiłam, ale jedno wiedziałam - było mi przyjemnie. Nawet bardzo przyjemnie. Zrozumiałam wreszcie dlaczego ludzie, którzy chcą o czymś zapomnieć, się upijają. To po prostu jest... fajne. Nie martwisz się wtedy o nic, bo nawet gdybyś chciała to wszystkie twoje myśli zlewają się w jedno. To właśnie działo się w mojej głowie i trzeba przyznać, że podobało mi się.
Postanowiłam więc, że muszę częściej chodzić na takie imprezy.
- Poool,  zabierzesz mine tu jeszcze jutroo? - wymruczałam w rękaw koszulki hiszpana,  którego ramię kurczowo ściskałam.
- Hm? - pochylił się w moją stronę.
- Ja chcem tu wróciić! Jutro! Jeszcze! - wydarłam się, żeby tym razem mnie usłyszał. Dla poparcia swoich słów chwyciłam szklankę z drinkiem i uniosłam ją do ust. Nim jednak zdążyłam wypić chociaż kropelkę, alkohol został mi brutalnie odebrany,  a przed oczami niewyraźnie zamigotała mi twarz Gabi.
- Kat, nie możesz już więcej pić. - stwierdziła kategorycznie przyjaciółka,  odstawiając szklankę na stolik.
- Ale to przyjemnee. - jęknęłam, patrząc ze zgrozą, jak źródło mojego szczęścia się oddala.
- Teraz może i tak,  ale zobaczmy co będziesz mówić jutro rano... - mruknęła złowieszczo.
- Jesteśmy przyjaciółkami, powinnaś cieszyć się z mojego szczęścia, a nie mi je odbierać. - rzuciłam płaczliwie,  wyciągając obie ręcę w stronę drinka,  którego Mel przezornie odsunęła poza mój zasięg.
Gabi przewróciła oczami.
- Jeszcze mi podziękujesz. - prychnęła,  po czym klasnęła w dłonie - A teraz zbieraj się, za chwilę wracasz do hotelu.
Parsknęłam.
- Dlaaaszego wszyscy zawsze lubią mi mówić co mam robić? To chyba źle o mnie świadczy... Szy ja wyglądam na osobę, która nie umiee... decydować sama za... siebie? - spojrzałam na nią poważnie, usilnie próbując utrzymać wzrok na jej twarzy... Hm, trochę mi nie wychodziło.
- W tym stanie jak najbardziej. - stwierdziła - Boże, Kat... Przecież wiesz że robię to dla twojego dobra.
- O nie, nie. Ty kcesz... mie stąd wyszuciiić. - przypomniałam jej płaczliwym głosem.
Nic nie odpowiedziała, tylko wzniosła oczy ku niebu.
Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się to strasznie zabawne, więc zaczęłam się śmiać. No i tak śmiałam się i śmiałam coraz głośniej, aż wszystkie rozmowy ucichły i wszyscy wlepili spojrzenia prosto we mnie. No a to... rozśmieszyło mnie jeszcze bardziej, więc po chwili dosłownie zwijałam się ze śmiechu. Jeszcze chwila i wylądowałabym na podłodze. No dobra. Wylądowałam.
Nadal chichocząc, z małą pomocą ze strony Pola, zbierałam swój obolały tyłek z parkietu... No właśnie : parkiet. Przecież jest od tego,  żeby tańczyć no nie?
- Pool, pójdziesz ze mno tańczyyyć? - rzuciłam w stronę hiszpana, chwilowo opierając głowę na jego ramieniu.
- Eee...
- To było pytanie rata... reta... retaty... no ten... retoryczne Pol. - pomachałam mu palcem tuż przed nosem. - Idziema! - zakomenderowałam dziarsko, po czym chcąc dać dobry przykład zerwałam się z miejsca. Niestety zrobiłam to zbyt gwałtownie. Wszystko dookoła zaczęło wirować, a ja poczułam, że tracę grunt pod nogami. Zdążyłam jedynie zamknąć oczy.
Ja nie chce umierać. - to była moja ostatnia myśl zanim... wylądowałam w czyiś ramionach. Silnych, dobrze umięśnionych ramionach. Co by nie powiedzieć to one uchroniły mój tyłek przed ponownym bólem. No więc... pogłaskałam je.
- Grzeczne ramionka. - mruknęłam z czułością.
- Ona coś ćpała, czy po prostu taka jest tylko to przede mną ukrywała? - gdzieś z tyłu głowy zamajaczył mi znajomy głos.
Oo ramionka do mnie mówiły? To miłe.
Moje rozmyślania przerwało coś, a raczej ktoś, kto z niezbyt dużą dawką czułości postawił mnie na nogi. A było tak wygodnie...
Nieco zdezorientowana odwróciłam się w stronę swojego wybawiciela i... opadła mi szczęka. Co ON tu robił?
- Dla..szego? - jęknęłam.
No właśnie, dlaczego?? Dlaczego ten cholerny Marquez musiał być tak przystojny? Tak... Idealny?
I w dodatku miał na sobie czerwoną koszulę. A ja miałam słabość do czerwonych koszul. Wyglądał w niej po prostu... obłędnie. Takim jak on nie powinno się pozwalać nosić takich rzeczy.
- Co? Nie cieszysz się, że mnie widzisz? - Marc chyba źle odczytał moje spojrzenie. Bo nie było w nim ani grama niechęci, a raczej coś w stylu: "zaraz się na ciebie rzucę". I serio, z trudem się przed tym powstrzymywałam. KTO MU POZWOLIŁ ZAŁOŻYĆ TĘ KOSZULĘ?? Musiałam coś z tym zrobić...
- Zdejm to. - rzuciłam, dźgając go palcem w pierś. Zdezorientowany uniósł brwi.
- Koszula. Nie lubiem czerwonych koszul. - mruknęłam ponuro.
Bo wyglądasz w nich zbyt przystojnie.
Tego jednak już nie dodałam.
Tymczasem Marc wpatrywał się we mnie,  jakby pierwszy raz w życiu zobaczył u kogoś napad choroby psychicznej i uznał go za fascynujący.
- Szy mówiem nie fyraśnie? - zdenerwowałam się.
Marquez z trudem pohamował śmiech.
- Nie, wcale. - prychnął
- To rób co mówiem. - żachnęłam się.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
- Jesteś kompletnie pijana.
Wow, cóż za spostrzegawczość.
- Ty też. - odburknęłam.
- Przecież przed chwilą przyszedłem i nawet nie zdążyłem się napić. W porównaniu do co poniektórych - posłał mi znaczące spojrzenie - jestem kompletnie trzeźwy.
- Naprawdę? - spytałam mało inteligentnie.
Westchnął ciężko.
- Jestem w trakcie sezonu, Kotek. Nie mogę się upijać.
- Eee.. Sezonu? - pogubiłam się, próbując ignorować fakt, że podłoga zaczynała niebezpiecznie wirować.
- Tak, motocyklowego. - wyjaśnił spokojnie.
- Motocykl... - mruknęłam - Jaki motocykl? Nie mogę jechać na motocyklu. Jestem zbyt pijana. - przeraziłam się.
Gdzieś w tle usłyszałam jakieś śmiechy...
- Nie ty... Ja. Pamiętasz? Jest takie coś jak MotoGP i ja tam jeżdżę. Na motocyklu. Łapiesz?
Zachichotałam.
- Och, no oczywiście... Marc Marquez, wielka gwiazda. - machnęłam lekceważąco ręką, po czym odwróciłam się w stronę przyjaciół siedzących przy stoliku, którzy, z tego co zauważyłam, uważnie przysłuchiwali się naszej rozmowie - On jest sławnym motocyklistą, wiedzieliście o tym? - rzuciłam konspiracyjnym szeptem.
Gabi wykonała coś w rodzaju face palma, a Mave posłał Marquezowi współczujące spojrzenie. Ciekawe czemu... Pewnie był zazdrosny.
- Jesteś pewien, że sobie z nią poradzisz? - spytał Luis Marca,  a ten przyjrzał mi się uważnie, po czym wzruszył ramionami.
- Nie takie rzeczy się w życiu robiło. - stwierdził nonszalancko.
- Ale pamiętaj,  że masz o nią dbać. - zaznaczyła Mel.
- Czeej, stop. Pauza. Pogubiłam się. O kogo ma Marc dbać? Z kim sobie poradzi? Czy ja o czymś nie wiem? - posłałam wszystkim wyczekujące spojrzenie.
- Spokojnie Kotek, po prostu wracamy do domku. - wyszczerzył się Marquez.
- Hmm... Domek? Łóżeczko? - na samą myśl poczułam ogromne zmęczenie - Idziemy do domkuuu... - zanuciłam pod nosem.
Marc spojrzał na mnie jak na debila.
- Tak, tak. Pożegnamy się z wszystkimi i możemy ruszać. - rzucił, udając się w stronę przyjaciół.
Nie pozostało mi nic innego jak pójść w jego ślady. Westchnęłam ciężko i... nie mogłam ruszyć się z miejsca...
- Yyy, Marc?
- Hm? - rzucił nieuważnie.
- Chyba zgubiłam nogi. - wymamrotałam.
- Co? – spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
- Nie mogę ich znaleźć. - mruknęłam ponuro, na co Marquez roześmiał się głośno.
- To  nie jest śmieszne… - skarciłam go – Coś mi się stało z nogami! Heloł! Nie czuję nóg! – wydarłam się, czując narastającą panikę. Dlaczego wszyscy się śmiali? Przecież sytuacja była poważna.
- Marc? Pooomóż. – jęknęłam.
Hiszpan w dwóch krokach znalazł się tuż przede mną.
- W życiu bym się nie spodziewał, że kiedyś będziesz mnie o coś prosiła. – wyszczerzył się.
- Jesteś dupkiem, Marquez. – mruknęłam.
- Buu.. Tak ładnie mnie prosisz? – parsknął, po czym bez ostrzeżenia wziął mnie na ręcę.
Wrzasnęłam zaskoczona, odruchowo się wyrywając.
- Heej, łapy precz zboczeńcu! – pisnęłam, kiedy kolejny już dzisiaj raz otoczenie zaczęło niebezpiecznie wirować.
- Kotek, spokój. Przecież chciałaś żebym ci pomógł. – uśmiechnął się złośliwie.
- Ale nie w ten sposób. – jęknęłam. Chociaż… Gdy już ułożyłam się wygodnie w jego ramionach, to było mi całkiem przyjemnie.
- Cicho tam. Idziemy. – zakomenderował Marc, po czym ruszył ze mną na rękach w stronę wyjścia...

Podczas tak krótkiego odcinka drogi, jakim było pokonanie trasy do wyjścia z lokalu, zdążyłam co najmniej cztery razy spytać Marqueza czy nie chce postawić mnie na ziemi, żeby odpoczęły mu ręce... A on co najmniej cztery razy odpowiadał, żebym się zamknęła i nie pytała go czy chce mnie postawić na ziemi, żeby odpoczęły mu ręce.
A przecież ja się tylko martwiłam. Nie chciałam żeby nosząc mój gruby tyłek nabawił się jakiejś kontuzji, czy czegoś tam. W końcu następnego dnia miały się rozpocząć pierwsze treningi przed GP Włoch. To była poważna sprawa. A skoro Marquez nie chciał współpracować, musiałam zastosować bardziej drastyczne środki.
- Maaarc, niedobrze mi. - jęknęłam, kiedy znaleźliśmy się już na zewnątrz. Ha!  Zadziałało. Momentalnie znalazłam się na ziemi. Stało się to nawet trochę zbyt szybko, bo będąc na to kompletnie nieprzygotowana, straciłam równowagę i chaotycznie machając kończynami, z hukiem wylądowałam na chodniku.
Auć.
- Mój Boże, Kotek! Nic ci nie jest?
W mgnieniu oka Marc znalazł się przy mnie.
- Niee... Chodnik mnieee wezwaał. - wybełkotałam.
Chciałam się podnieść, ale utrudniał mi to fakt, że wszystko dookoła znowu zaczynało wirować.
- Z tobą jest naprawdę źle. - mruknął Marc pod nosem.
- Po prostu na niektórych działa ta... no... jak to szło... gra... granwintancja. - zauważyłam, wyciągając w jego kierunku rękę, co miało oznaczać, że ma mi pomóc.
- Chodzi ci o grawitację? - parsknął, ignorując moją dłoń. Zamiast tego pochylił się i chwycił mnie w pasie.
- Si, ona mnie przycią... - nie dokończyłam, bo Marc jednym szarpnięciem postawił mnie na nogi.
- No proszę. Grawitacja pokonana. - wyszczerzył się.
- Jej nie pokonasz. - mruknęłam ponuro - I tak cię dopadnie...
Hiszpan z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Dobra, koniec. Idziemy do hotelu. Im szybciej się tam znajdziesz tym lepiej dla wszystkich. - stwierdził, po czym ruszył w stronę parkingu i pociągnął mnie za sobą.
No więc przedstawiało się to mniej więcej tak: Marc szedł pewnie przodem, a ja słaniając się i potykając, dreptałam za nim.
W międzyczasie Marquez wyjął telefon i próbował się dodzwonić do młodszego brata, ale ten nie odbierał. Po chwili dotarliśmy do pojazdów zaparkowanych pod klubem.
Marc zatrzymał się nagle, a ja tego nie zauważyłam i z impetem wpadłam na jego plecy.
- Ja też cię przyciągam? - parsknął, odwracając się w moją stronę.
- Nieee.
- Och, daj spo...
- Ale mnie pociągasz. - przerwałam mu, tak naprawdę nie kontrolując słów, które przed chwilą wypowiedziałam. Po prostu... Będąc w stanie w jakim byłam, uznałam, że mu to powiem. Uniosłam głowę i napotkałam zszokowane spojrzenie Marqueza.
- Co ty przed chwilą powiedziałaś?
Eh, dobra. To chyba jednak nie było właściwe. Tylko jak to odkręcić...
- Jesteś pociągiem! - wypaliłam. No co? Brzmiało podobnie. Chyba.
Jego spojrzenie nieco przygasło.
- Hm, wydawało mi się że słyszałem co innego. - mruknął, unosząc brwi.
- Ha!  I kto tu jest pijany? - dźgnęłam go palcem w pierś. - To ty masz omoamomamy...
Wzniósł oczy ku niebu.
- Dlaczego ja się na to zgodziłem?
Zmarszczyłam brwi.
- Czy ty chopcze masz jakiś probleeem?
Jednak Marc zignorował moje pytanie. Zamiast tego odwrócił się do mnie plecami, wyłowił z kieszeni kluczyki i zbliżył się do jednego ze stojących na parkingu motocykli.
- Hm.. To twój? - spytałam zaniepokojona.
- Nie, po prostu mi się spodobał i chce go ukraść. - prychnął.
- Ale przecież tak nie można! - oburzyłam się
Słysząc to Marquez uderzył głową w zbiornik z paliwem. Hm, chyba ktoś tu się źle czuł.
- Ee, Marc? Wszysko w porządku?
- Tak tylko sobie podziwiam mój nowy nabytek...
- Ale jesteś świadom tego, że ja w życiu na to coś nie wsiądę?
Uniósł głowę.
- A kto ci każe na to wsiadać?
Wzruszyłam ramionami.
- W końcu miałeś mnie odprowaadzić... Do hoteelu... Do łóżeczkaaa... - rozmarzyłam się - Więc chyba mnie tu nie zostawisz?
- To by było zbyt piękne. - mruknął.
- To jak chcesz zabrać stąd ten motocykl i mnie w jednym czasie?
- A myślisz, że po co dzwoniłem do brata? - pomachał mi telefonem przed nosem - Tylko kurde szczyl nie odbiera...
Korzystając z chwili nieuwagi hiszpana, zabrałam mu komórkę i ją odblokowałam. Na szczęście nie miał hasła, bo nawet gdybym je znała to pewnie i tak nie trafiłabym w te malutkie klawisze.
Zaczęłam przeglądać zawartość telefonu.
- Ale nudziarz, żadnych przypałowych selfie... Żadnych śmiesznych filmików...
- To może wyjdź z tych kontaktów i wejdź w galerię. - parsknął Marc.
Och...
Nagle telefon wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk, a ja aż podskoczyłam przestraszona.
- Eee, to nie ja. On sam tak... To nie moja wina. - pisnęłam, szybko wciskając Marquezowi komórkę do rąk.
Uniósł brwi.
- Wiem. Przecież to telefon. One czasem dzwonią... - wyjaśnił spokojnie, po czym odebrał.
Okazało się, że to Alex.
Z tego co zrozumiałam Marc miał zostawić kluczyki w jakiejś tam skrytce, a Alex za chwilę miał się tu pojawić i zabrać motocykl.
Tymczasem Marquez gwałtownie przerwał rozmowę, bo... rozładowała się mu bateria.
- Świetnie. - uderzył telefonem o dłoń - Czyli zostaliśmy bez jakiejkolwiek możliwości kontaktu...
Chwilunia...
- Przecież ja mam telefon. - wyszczerzyłam się i chcąc mu to udowodnić, wyjęłam go z kieszeni. Jednak kiedy machnęłam ręką komórka wpadła mi z dłoni i poleciała dobre dwa metry w przód, roztrzaskując się o chodnik.
Zatrzymałam się w miejscu, zafascynowana obserwując to zjawisko.
- Ups, uciekł. - zmartwiłam się, wskazując na szczątki mojego telefonu.
Marc westchnął głośno, po czym pochylił się i zaczął zbierać porozrzucane części... A ja? A ja dzięki temu mogłam bezkarnie podziwiać jego tyłek... Było na co popatrzeć.
- Mareeeczek ma piękny tyłeeeczek... - zanuciłam pod nosem.
- Wiem. Ale możesz już przestać się nim zachwycać, bo się zarumienie.
Ups...
Marc wyprostował się (co zauważyłam z żalem) i jakimś cudem poskładał mój telefon.
- No proszę, działa. - uradował się, kiedy ekran rozbłysnął.
- Brawo mój Edisone.
- Edisonie? - zdziwił się - Edison to ten od żarówki.
Machnęłam ręką.
- Nieważne... Był wynalazcą? Był.
Marc przewrócił oczami.
Ostatnio zaobserwowałam że ludzie w rozmowach ze mną, bardzo często przewracają oczami. Czy to czasem nie oznacza,  że mnie lekceważą?
- Marc,  dlaszego mnie lekceważysz? Nie lekce...waż mnie. Jaaa też mam uczucia. To boli. - mruknęłam ponuro.
Spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
Westchnęłam ciężko. Dlaczego on musiał być taki tępy?
- Niewaaażne. Idziem do domku? - zmieniłam temat.
- Idziem. - parsknął Marc, po czym ruszył przed siebie, a ja podreptałam za nim.
Trochę znosiło mnie raz na prawo, raz na lewo, ale jakoś sobie radziłam... Dopóki nie wlazłam na jedną z latarń, które oświetlały nam drogę. Zataczając się, zrobiłam dwa kroki w tył.
- Paa jak się przyczaaiła skubana! Wyskoczyła tuż przede mnie - wydarłam się, gwałtownie machając rękami.
Marc, obserwował mnie z boku, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- W tym stanie jesteś niebezpieczna sama dla siebie.
- Cicho tam. - mruknęłam, omijając podstępny przedmiot i nie spuszczając z niego wzroku. - Obserwuję cię. -  zrobiłam znaczący gest ręką.
Marc palnął się otwartą dłonią w czoło, po czym podszedł do mnie i chwycił mnie pod ramię.
- Chodź. Zaprowadzę cię ładnie do domku i będę pilnował, żeby żadna latarnia już więcej się nie przyczaiła, okej?
- Okej.
Ochoczo pokiwałam głową, na znak, że się zgadzam. Szczerze? Miałam już dosyć tego całego imprezowania i jedyne o czym marzyłam to moje łóżeczko. Na samą myśl poczułam się wyczerpana. Zachwiałam się i musiałam mocniej wesprzeć się na Marquezie.
- Jaaa chceee do mamuusi... Tfu, do łóżeeeczka... - wybełkotałam, powoli zaczynając tracić kontakt z rzeczywistością.
- Już prawie jesteśmy. - gdzieś w tle zamajaczył mi niewyraźnie głos Marqueza. Chyba mówił coś jeszcze, ale nie słuchałam go, gdyż walczyłam z opadającymi powiekami.
Kompletnie nie pamiętałam dalszej drogi. Ocknęłam się dopiero, gdy Marquez posadził mnie na łóżku i zaczął zdejmować mi buty.
Nagle zrobiło mi się strasznie duszno.
- Maarc... Pomóż... Gorąc... - wymamrotałam.
Hiszpan podniósł się i ruszył w stronę zamkniętego okna.
Po chwili poczułam na twarzy delikatny powiew świeżego powietrza... Jednak to mi nie wystarczało. Wstałam i zataczając się podeszłam do okna. Nie wiedząc co robię weszłam na parapet i chciałam się wychylić, ale uniemożliwiły mi to dwie silne dłonie, które chwyciły mnie w pasie i ściągnęły z powrotem na podłogę. Chciałam się wyrwać, ale zostałam przyciśnięta do twardego torsu.
- Kotek? Co robisz? - spytał Marc łagodnie.
- Kcem powietrza... Oddychać... Mogę... Nie... - każdemu słowu towarzyszyła kolejne próba oswobodzenia. Z każdą chwilą uspokajałam się jednak co raz bardziej, aż wreszcie odwróciłam się twarzą w stronę Marqueza i wsparłam policzek na jego piersi. Nie odsunął się, ani nie zaprotestował.
Nie wiem ile tak stałam, wsłuchując się w miarowe bicie jego serca, ale w końcu Marc chwycił mnie za ramiona i delikatnie odchylił.
- Chodź... Przebierzemy cię i położymy spać. - powiedział cicho.
Powoli skinęłam głową, jednak zamiast zastosować się do jego poleceń, znów się na nim oparłam i kolejny już raz odpłynęłam.
Ponownie ocknęłam się, gdy leżałam już przebrana w łóżku. Nie miałam nawet siły na zastanawianie się jak Marc tego dokonał... On tymczasem jak gdyby nigdy nic, pochylał się nade mną i opatulał mnie kołdrą.
Niewiele myśląc, resztkami sił, zerwałam się i zarzuciłam mu ręce na szyję. Zaskoczony zesztywniał, ale po chwili on także mnie objął.
To co wtedy poczułam było... Inne. Nawet nie wiedziałam jak to nazwać. Wiedziałam tylko, że nie czułam się tak nigdy w ramionach kogoś innego.
- Dziękuje. - wyszeptałam.
- Za co?
- Za wszystko...
Marc uśmiechnął się delikatnie, po czym, jak gdyby niechętnie, wyplątał się z mojego uścisku.
Wyczerpana opadłam na poduszki.
- Dobranoc, Kotek. - Marquez uniósł kąciki ust, a ja mogłam jedynie myśleć o tym jaki miał piękny uśmiech.
Nie chciałam, żeby odchodził, a wiedziałam, że zaraz się to stanie...
- Marc?
- Hm?
Chwyciłam go za rękę.
- Nie zostawiaj mnie... - zdążyłam szepnąć, zanim znowu odpłynęłam. Tym razem już na dobre...



*


Rozdział z ogrooomnym opóźnieniem, za co przepraszam, ale po prostu nie mam czasu na pisanie.... 
Teraz czas na przyjemniejsze rzeczy: bo kto wczoraj został Mistrzem Świata? *-* Tak strasznie się cieszę. ^^
Mareczek w pełni zasłużył na ten tytuł. ;D